Kilka lat temu pracowałem w telewizji Superstacja, gdzie robiłem cotygodniowe reportaże na dowolne, interesujące mnie tematy. Niektóre z nich interesowały również widzów. Jednym z nich było zjawisko umierania, o którym mówi się mało albo zawstydzonym szeptem. Trochę na przekór temu zjawisku trafiłem do hospicjum onkologicznego na Ursynowie.
Miałem okazję poznać pacjentów, z których niektórzy nie opuszczali swych łóżek, inni chodzili, wychodzili na patio, gdzie palili papierosy. W pamięci utkwiła mi ciepła, prawie domowa atmosfera panująca w tej placówce i starania personelu, by oczekujący na śmierć czuli się jak najlepiej.
W zeszłym roku miałem przygodę onkologiczną zakończoną, jak na razie, usunięciem zaatakowanego nowotworem żołądka. Operacja się udała i żyję w miarę normalnie. Ale pojawiła się we mnie jakaś zaskakująca uważność na problematykę onkologiczną. I któregoś dnia, bez widocznego powodu, odwiedziłem znane mi już hospicjum, leżące tuż koło ulicy Alternatywy i zaproponowałem, że chętnie spotkam się z pacjentami i opowiem im o serialu „Alternatywy 4”. Propozycja została przyjęta, ale uprzedzono mnie, że może nie wszyscy będą mieli ochotę mnie widzieć i słuchać, nie wszyscy też są na tyle sprawni intelektualne, by zrozumieć wszystko, o czym będę opowiadał. Usłyszałem też, że jeśli choć jedna osoba się uśmiechnie to już będzie sukces.
5 marca zjawiłem się w hospicjum z pendrivem, na którym zarejestrowałem kilka wesołych fragmentów z serialu. W pięknie urządzonej świetlicy pojawiły się dwie pacjentki. Jedna została przywieziona na łóżku, druga przyjechała na wózku inwalidzkim. Oraz kilka osób personelu.
Ku mojemu zdziwieniu pacjentki reagowały żywo, zadawały dużo pytań i chwilami bardzo się śmiały. Spotkanie, zamiast przewidzianych 30 minut trwało półtorej godziny. Na końcu zostałem zaproszony na kolejną wizytę, bym opowiedział o Elvisie Presłeyu.
Jak widać warto żyć. Do końca.