Rękopis znaleziony w kolejce do proktologa.
Czekałem na wezwanie do lekarza. Stolik między fotelami pokryty był kolorowymi tygodnikami. Leżały one również na półeczce pod blatem. I tam właśnie natrafiłem na brudny i postrzępiony zeszyt. Kiedy go otworzyłem na podartych kartkach ujrzałem równiutkie rządki odręcznego pisma. Nieznany autor używał ołówka kopiowego i dlatego w wielu miejscach wilgoć rozmywała tekst i był on nieczytelny. Duża część kartek była porwana, wiele było wyrwanych. Schowałem zeszyt, zajrzałem do niego dopiero w domu. Jego zawartość, ta w czytelnych fragmentach, mnie zdumiała.
Cierpienia starego Wernera
Od najmłodszych lat szukałem dla siebie wzorca, który byłby dla mnie drogowskazem, również przykładem i który w chwilach rozterki podawałby mi, niechby tylko symbolicznie, pomocną dłoń. Rozglądałem się wokół siebie, uważnie przyglądałem się kolegom z klasy, niektórzy czasem wywoływali we mnie jakieś niepokojące ciepłe uczucia, ale wzdragałem się wtedy i uciekałem wzrokiem i myślami. – Nie – mówiłem sobie. – To nie może być to.
Potrzeba odnalezienia wzorca towarzyszyła mi przez lata, ale z biegiem czasu traciła na ostrości. Bieżące wydarzenia ją w dużym stopniu wyparły dawne tęsknoty. Ożeniłem się, w małżeństwie byłem dość szczęśliwy, dzieci kochałem, ale w duszy coś niepokojąco ćmiło. Lata mijały, a to znikało i wracało. I ćmiło.
(nieczytelne fragmenty)
Dwa lata temu ostatnia żona odeszła ode mnie (powodem były skarpetki, które rzucałem na podłogę koło pralki), moja tęsknota niespodziewanie wróciła. W telewizji dostrzegłem zbliżenie twarzy mojego Anioła. Od razu wiedziałem, że to on. Mój Adrian. Za nim powiewały biało-czerwone flagi, jakieś osoby podchodziły do niego, a on, mój Najmilszy, wieszał na ich szyjach ordery. Łzy wzruszenie spływały mi po policzkach.
(brak kartek)
Często miałem okazję oglądać go w telewizji. Chyba lubił światła rampy. Robił piękne miny. Bywał groźny, wtedy przeszywał mnie rozkoszny strach. Bywał też ciepły i współczujący, po prostu sama dobroć, i wtedy pragnąłem się do niego przytulić i tak trwać.
(Tu przerzuciłem kilka kartek pobrudzonych jakimś smarem)
Obserwowałem go. Często zakradałem się do parku pod oknami jego sypialni, wspinałem się ostrożnie na drzewo i patrzyłem na mojego Najmilszego przez lornetkę. Bałem się. Nie tego, że spadnę, ale strażników, którzy często patrolowali park. A on siadywał często przed komputerem, mogłem dostrzec, że wchodzi na portale czatowe, że z kimś rozmawia, ale nawet doskonała lornetka nie pozwalała mi na odczytanie, co pisał. Czasem jedną ręką pisał, drugą się onanizował. Chciałbym być wtedy jak najbliżej mojego Anioła.
Nie przeszkadzał mi jego ślub z kobietą. Zniosłem to łatwo, zwłaszcza że sam kilkakroć byłem żonaty. Nie przeszkadzały mi jego często obejmowanie innych mężczyzn. Na przykład przy wręczaniu orderów. Sam to robiłem, bez orderów. Z potrzeby serca. Nie wstydzę się tego.
(Fragmenty celowo zamazane czarną farbą olejną)
Niestety, moje uczucie często było wystawiane na próbę. Nie byłem w stanie znieść jego miłości do partii. Miłości szalonej, bezkrytycznej, wstydliwej w swej nieskończonej uległości. Ośmieszał się, malał w moich oczach, ale… przyznaję to z dumą, nie przestawałem go wielbić. Najłatwiej jej kochać wielkich, trudniej tych małych i upadłych. Chciałbym oddać życie za niego. Chciałbym, by w tej chwili śmierci poznał mnie. Uścisnął.
Odłożyłem zeszyt. Co za historia!